Recenzje

[2013] Britney Spears – Britney Jean

Brit

Nigdy nie byłam fanką Britney Spears. Jak to możliwe, że osoba, która nie ma dobrego głosu i której najlepszym przyjacielem jest playback, zrobiła taką karierę? Jednak nie oznacza to, że rzucam radiem o ścianę, ilekroć puszczą jej singiel. Lubię jej muzykę, szczególnie tę, z takich płyt jak „In the Zone” czy „Blackout”. Dużą sympatią darzę również jej pierwsze kompozycje – „Born to Make You Happy”, „Oops!… I Did It Again” czy „Sometimes”. Są to proste kawałki, ale bardzo naturalne i nieprzekombinowane. Pasujące do wieku Britney. Coś psuć zaczęło się prawie trzy lata temu, kiedy to w sklepach pojawiła się siódma studyjna płyta Spears „Femme Fatale”.

Nie będę za bardzo poświęcać czasu i uwagi albumowi „Femme Fatale”, bo nie ma po co. Zawiera on kilka genialnych kompozycji („Gasoline”, „Inside Out”) oraz całą masę takich, o których pamiętać nie chcę („I Wanna Go”, „Till the World Ends”). Był to album nastawiony na komercyjny sukces i próbę odzyskania utraconego tytułu księżniczki (dance) popu. Przed ukazaniem się najnowszego, „Britney Jean”, ze studia co jakiś czas wyciekały różne informacje. Słyszeliśmy o tym, że wokalistka bawi się gatunkami; że chce przemycić do swojej muzyki nieco hip hopu czy w końcu, że nowy album ma być jej najbardziej osobistym, o czym przekonywać miał tytuł „Britney Jean” (tak rodzina nazywa wokalistkę; czy i wam skojarzyło się to z „Billie Jean” Jackona?). W końcu płyta ujrzała światło dzienne i wszystkie te doniesienia można włożyć między bajki.

Nad piosenkami pracował cały sztab producentów. Mamy tu Williama Orbita, który jednak nie stworzył dla Britney utworów na miarę tych, które wyprodukował dla Madonny na „Ray of Light”. Bliżej im do zeszłorocznego dzieła Orbita – „MDNA” Królowej Popu. Pojawia się również Diplo, David Guetta i… will.i.am. W przypadku tego ostatniego aż chce się rzec – zmień przyjaciół, Britney.

„Britney Jean” do oryginalnych płyt nie należy. Postawiono nie tylko na popowe, ale przede wszystkim mocno elektroniczne i klubowe brzmienie. Otrzymano album, który miał być dla wszystkich, ale ostatecznie jest jedynie dla fanów tanecznej, dyskotekowej muzyki. Trochę szkoda, bo Spears pokazała już, że w electropopie czuje się jak ryba w wodzie, nagrywając jeden z pierwszych albumów łączących te gatunki – „Blackout”.

Zaczyna się przyjemnie. „Alien” to ani taneczna, ani balladowa kompozycja. Jest, moim zdaniem, spotkaniem nowoczesnej „Femme Fatale” z czującą się jak nastolatka „Britney”. Spokojniejszych rejonów nie opuszcza również popowe „Perfume”, które przez swoją infantylność odnalazłoby się na albumie „Oops!… I Did It Again”. Podobnie zresztą jak zaczynające się intrygująco „Don’t Cry” czy ładnie zaśpiewane, ale nieco puste „Passenger”.

A pozostałe piosenki? Chociaż we wspomnianym chwilę temu utworze „Don’t Cry” Britney prosi, byśmy nie płakali, ciężko nie uronić łzy słuchając nowych utworów Spears. Tak źle jeszcze nie było. I aż sama nie uwierzę w to, co napiszę, ale „Work Bitch” z pośród tych numerów jest… najlepsze! Mocno elektroniczne, posiadające ostry, klubowy bit, który szybko się wkręca. Dalej mamy kontynuację „Scream & Shout” – „It Should Be Easy”. Jak łatwo odgadnąć, w utworze pojawia się wypalony will.i.am. Podobnie jak słynne „Scream & Shout”, tak i nowa współpraca tych dwojga kompletnie nie przypadła mi do gustu. Jest też duet z raperem T.I.’em o inteligentnym tytule „Tik Tik Boom”. Właśnie w nim znalazłam ten zapowiadany hip hop! Szkoda tylko, że piosenka brzmi, jakby part T.I.’a doklejony został przez przypadek. Nic się nie klei z Britney. W „Body Ache” podoba mi się jedynie spokojniejszy moment przed refrenem. On sam zaś jest taneczny i mało oryginalny. Nie wyróżnia się również przetworzone do granic możliwości „Till It’s Gone”. Ciekawa byłam duetu Britney z…siostrą Jamie Lynn. Ich „Chillin’ With You” to piosenka ładnie zaśpiewana, ale bardzo słodka i banalna. Nie pomaga nawet gitara akustyczna.

Jednak w tym wszystkim koszmarnie plastikowe i nic sobą nie reprezentujące melodie nie są najgorsze. Boli to, kim stała się Britney. Kochająca muzykę dziewczyna, której występy i nagrywanie płyt sprawiały frajdę, zmieniła się w marionetkę, która robi to, co od niej wymagają – zupełne minimum, by się nie przemęczać i nie tracić na to za dużo czasu. Po części Britney rozumiem. Ma za sobą ciężkie lata. Na własnej skórze przekonała się, że show biznes to nie zabawa. Jednak powinna spojrzeć na swoich fanów, którzy trwają przy niej już dobre dziesięć lat. Oni nie chcą jej mądrości w stylu you better work bitch (PL: Lepiej pracuj, suko). Bo to nie oni powinni nad sobą popracować, ale ona. A przede wszystkim odpowiedzieć sobie na pytanie, czy muzyka wiąż sprawia jej przyjemność. Bo jeśli nie, czas najwyższy odciąć marionetkowe sznurki i zająć się synami, którzy jako jedyni są w stanie sprawić, że Britney się uśmiechnie.

Najlepsze utwory: Alien, Don’t Cry, Work Bitch

Najgorsze utwory: It Should Be Easy, Tik Tik Boom, Body Ache, Till It’s Gone, Perfume

OCENA: 2.5 / 10

Więcej recenzji mojego autorstwa:

recenzje

Co o tym sądzisz?

Podekscytowany
0
Szczęśliwy
0
Kocham
0
Nie wiem
0
Raczej słabo
0

Sprawdź także

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Więcej w:Recenzje