Taylor korzysta z izolacji podczas pandemii, dzięki czemu poznaliśmy nową odsłonę piosenkarki. Tym razem pop, również nie country. Na swoim drugim niespodziankowym albumie “evermore” kontynuuje dobrze jej wychodzący folk pop z pasjonującym singer/songwriter tworząc romantyczną historię miłości.

Wiele osób mówi, że “evermore” jest młodszą siostrą “folklore” i faktycznie coś w tym jest, chociaż album zdobył się na więcej różnorodności w dźwiękach (tu chodzi o szczegóły, bo całość jest bardzo spójna i na pierwszy rzut oka nie widać różnic).

To co zdecydowanie przyciąga uwagę to kolaboracje (spoiler: bardzo udane). Osoby znające więcej artystów niż tylko tych mainstreamowych na pewno zaciekawi współpraca z The National w “coney island”, Haim w “no body, no crime” oraz po raz kolejny na folkowym albumie Taylor znajduje się Bon Iver w “evermore”. Każdy z tych utworów jest niesamowicie spójny, a zarazem różnorodny. Ten pierwszy to indie rockowy, indie folkowy występ genialnie kontrastującego mocnego głosu Matta Berningera. Drugi prezentuje wciąż żyjącą w sercu Taylor miłość do country, a ten kawałek wyszedł jej z dziewczynami Haim fascynująco – przypominając nam że country potrafi być świetne. Ostatnia kolaboracja kończy album, i wobec tego mam mieszane uczucia. Z jednej strony ballada ta świetnie odprowadza nas z całego materiału, jednak nie stoi na takim poziomie jak “exile” (które jest jednym z moich ulubionych utworów Taylor, period).


Do moich ulubieńców Taylorowych piosenek należy również “willow”, które wokalnie przypomina mi moje ukochane “delicate”, ale przy tym aranżacja folkowa dostarcza mi samych pozytywnych myśli i mógłbym zostawić ten utwór na loopie w nieskończoność. Bardziej melodyjne i trzymając się schematu folk popu jest “champagne problems” z którym miałem na początku mały problem. Powróciłem i został nam tylko szampan, żeby oblewać miłość. “gold rush” ma potencjał na hit radiowy, jeśli w ogóle zostanie singlem. Ten minimalny beat w otoczce chamber popu ma szansę porwać niczym wiatr odbiorców z całego świata. Taylor nie przestaje dostarczać czego oczekuję, i następne “ ‘tis the damn season” z oszczędnymi riffami gitarowymi zachwyca budując w międzyczasie produkcje o pobudzającą perkusję.

Nieco mniej fascynuje proste i łatwe “tolerate it”, gdzie tak właściwie nie dzieje się nic konkretnego, poza dobrymi partiami wokalnymi w refrenie, jednak to za mało, żeby zapamiętać. Swift w końcu pozwala sobie na odrobinę minimalistycznego syntezatora w “happiness”, które doczłapało się do albumu zaledwie tydzień przed premierą albumu. Utwór jest dla Taylor nadzieją na to, że jej związek przetrwa na dobre i na złe. Przy “dorothea” nie mam wątpliwości, że dla mnie to najpiękniejsza piosenka pod względem lirycznym. Taylor pisze z punktu widzenia przyjaciela Dorothea (Taylor Swift), z lat młodości. Tytułowa bohaterka wraca po latach jako wielka gwiazda i wtedy dostajemy Taylor jako kontrast dla bycia kimś takim jak Taylor Swift oraz zwykłą kobietą, która wraca do domu. 

When we were younger down in the park

(…)

You got shiny friends since you left town

A tiny screen’s the only place I see you now

And I got nothing but well-wishes for ya

Ooh, this place is the same as it ever was

Ooh, but you don’t like it that way

Dobrze słucha się również “ivy” oraz “cowboy like me”, chociaż przy tych nie ma większego zaskoczenia, tylko standardowe brzmienie dla takiego albumu.
Natomiast “long story short” dostarcza o wiele więcej chwytliwości, której czasami tutaj brakuje. Jednak to nie tyle zwykła pioseneczka, bowiem instrumentalistyka zaciera się o bardziej wyszukane dźwięki niż jakie do tej pory znaliśmy u Taylor. Cóż się dziwić, skoro zaczęła pracować z ciekawszymi nazwiskami niż kiedykolwiek wcześniej. Przypomnę tylko, że za produkcję albumu odpowiada między innymi zespół The National, Jack Antonoff, Haim oraz genialny alt popowy wokalista grupy Bon Iver. Korzystając z okazji bardzo się cieszę, że tacy szanowani artyści podjęli się współpracy z Taylor, której reputacja bywała niczym chorągiewka. Dodatkowo sama Taylor mnie zaskakuje za każdym razem, gdy słyszę ją w coraz to nietypowej dla niej muzyki.
Czego dowodem jest najbardziej alternatywne, eklektyczne, indie popowe, folkowe “closure”. Osobiście mam małe problemy z tym utworem, bo Taylor nie do końca odnajduję się w tej mechanicznej instrumentalistyce, która zajął się BJ Burton; pracujący z takimi artystami jak Charli XCX czy Bon Iver.


Wcześniej jeszcze Taylor śpiewa najpiękniejszą balladę (według mnie) na cały “evermore”. Kompozycja “marjorie” to moment w karierze Taylor, na który czekałem od lat. Ballada opowiada o nieżyjącej babci od kiedy skończyła pięć lat. Podobny motyw wykorzystuje w utworze “epiphany” z siostrzanego albumu “folklore”, gdzie opowiada o zmarłym dziadku. A raczej obojgu składa po prostu hołd. Co ciekawe, te dwa utwory znajdują się na 13. miejscu na albumach, dodatkowo ta liczba jest jej szczęśliwą. Przypadek? Nie sądzę.

Podsumowując moje wielokrotne przesłuchanie “evermore” Taylor Swift świadomie wchodzi w świat wspaniałej artystki, która nie boi się więcej o swój wizerunek (liczne przekleństwa), wyniki sprzedaży (indie folk nie trafi do każdego fana Taylor) oraz utratę miana super gwiazdy muzyki pop XXI w. Ten album jest świetny, a dodatkowo jak na folk pop urozmaicony, tak byśmy jeszcze chętniej wracali w skromne progi spokojnej Taylor. Z mojej strony płynie sama miłość, aczkolwiek wolę starszą siostrę. Poproszę więcej, z góry dziękuję.

product-image

Taylor Swift - evermore

8.3

Co o tym sądzisz?

Podekscytowany
0
Szczęśliwy
0
Kocham
1
Nie wiem
0
Raczej słabo
0

Sprawdź również...

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Więcej w:Albumy