[2020] Justin Bieber „Changes”
Czołowy popowy artysta, idol nastolatek Justin Bieber zaprasza nas po prawie pięcioletnim poślizgu na swoje kolejne katharsis na albumie „Changes„. Biorąc pod lupę to co ostatnio działo się w życiu między innymi ostateczny wybór miłosny, zapieczętowany małżeństwem z modelką Hailey Baldwin. Z muzycznego świata jednak nie zniknął, gdyż pojawiał się gościnnie u różnych artystów; niczym raper. Zostawiając za sobą poprzednie decyzje, analizuje i teraz pragnie, aby nowy etap życia był Yummy.
Co więc możemy spotkać podczas prawie godzinnego słuchania utworów mających prawdopodobnie wywołać u odbiorcy względnie sztorm uczuć? Ufając jaki przekaz niesie nasz walentynkowy prezent wymazuje z głowy Yummy oraz wszystko następne, aby na nowo znaleźć się wewnątrz emocji Biebera.
Żartuje, emocji tutaj nie czuć ani nie słychać; może gdybym był fanatykiem jego osoby to ewentualnie bym płakał od niesamowitych wysokich damskich wokali.
Damskich? Trochę tak wychodzi, a jeszcze gorzej kiedy pojawia się dziwne wrażenie, że ktoś z producentów mówił że teraz w górę; ale po co jak chłopak ledwo wydobywa z siebie wysokie dźwięki i zaczyna brzmieć jak sprzed mutacji głosu. Nie przyczepię się do swobodnego wokalu, który nie jest ani bardzo zły, ani też rewelacyjny; po prostu w porządku jak na pop gwiazdę. Nie będzie to żadną tajemnicą, że materiał na poprzednim albumie „Purpose” miał nieco więcej ambicji; przynajmniej pozornie. Tutaj z każdym kolejnym utworem jest coraz gorzej, może poza jedyną ewentualnością. Niewinne „All Around Me” rozpoczyna podróż wzdłuż muzyki przesyconej trapem; pozbawionej osobowości, kolorów. Trudno jest określić różnice pomiędzy większości utworów poza tymi, które kończą całość.
Dawno tak nie cierpiałem przy słuchaniu względnie popowej muzyki, gdy włączyłem „Forever„, które przypomina mi „brudniejszą” i nudniejszą wersję „Now Or Never” od Halsey. „Running Over” nie zaciekawia niczym, poza tym, że Lil Dicky to trochę creep wyznając stalkowanie dziewczyny. Ewentualność, o której mówiłem wcześniej to „Take It Out On Me” z bardziej zapamiętywalnym flow. Niełatwo znaleźć tutaj coś co choć na chwilę przykuje uwagę, a ten utwór nawet sobie z tym radzi. Dalej wracamy na stare tory, gdy wlatuje „Second Emotion„, tym razem Travis Scott dołącza do pociągu żenady. „Get Me” poniekąd ratowane jest przez Kehlani, której wokale uprzyjemniają całość tej kaszany. Romantyczne „E.T.A.” rozbija się o bezbarwność i sztampowość tego typu piosenek. Brzmi jak coś co mogły nagrać Camila Cabello lub Selena Gomez. Dobijając się powoli do końca dostajemy kolejną nudną gitarową balladę, którą mógłby nagrać każdy inny artysta. „Changes” nie poprawia poziomu muzyki, bo produkcja kuleje, ale ciekawym aspektem jest tekst, zaczynając od nielogicznego „przechodzenia przez zmiany, ale nigdy się nie zmieniając” kończąc na duchownym wyznaniu o tym, że jego wiara w Boga nigdy nie ulegnie zmianie. Jakże piękne wyznanie, a może pamięta kto prowadził go na drogę swojego nawrócenia?
„Changes” to album pełen błędów, czyli nieudolnych prób dojścia do naszych emocji, mieszanki pomiędzy męskimi sympatycznymi wokalami z dziewczęcym piskiem podejmując się wyższych not, absolutny brak kreatywności; nawet jak na muzykę pop, no przecież da się jeszcze zaskoczyć słuchacza. Justin niestety zatrzymał się w roku 2015 bawiąc się w klimatach „Purpose”, trochę Ariany Grande w tym jest, Camili Cabello, a nawet raz można usłyszeć styl Seleny Gomez pod koniec albumu.
Poziom tekstów niestety kuleje głównie przez promowanie „Changes” jako emocjonalne wyznanie, analizę własnego dotychczasowego życia oficjalnie kończąc z najważniejszą osobą związaną do prawdopodobnie końca życia.
Życzę mu powodzenia na nowej drodze życia ze zmianami, bez zmian i proszę o zakończenie kariery.